Nie umiem przeżywać czasów oczekiwania w Kościele. Są to dla mnie stany niepojęte, a co gorsza jestem przekonana, że nie potrafię ich zrobić “dobrze”, więc nie robię wcale. Czego mam sobie odmówić w Wielkim Poście? Czekolady, której nie jem? A co mi to da?
Warto sobie, na starcie, zadać trzy ważne pytania.
Czym jest (dla mnie) post?
Post, szczególnie Wielki, cały czas kojarzy się z wyrzeczeniem. Bo tak się musimy umartwiać, bo tacy musimy być ascetyczni, bo tylko wtedy przeżyjemy go dobrze i odpowiednio przygotujemy się na zmartwychwstanie. Co to znaczy odpowiednio?
Przez ostatni rok cały czas byłam w trybie przygotowywania się i nijak mi się ten czas nie kojarzy z wyrzeczeniami i zostawianiem czegoś – wręcz przeciwnie. (No dobra, próbowałam wyrzec się niezdrowego jedzenia i zostawić parę kilo, ale nic z tego nie wyszło)
To był czas korzystania, łapania każdej chwili i okazji, spędzania czasu, rozwijania relacji. I nie musiałam nic zostawiać, żeby to się wydarzyło.
Jak chcę go przeżyć?
A gdyby tak do postu podejść jak do ślubu – wielkiego, ważnego wydarzenia ze mną i drugą Osobą w roli głównej? No bo co się stanie, na co się przygotowuję – On zmartwychwstanie dla mnie, przysięgnie mi miłość, na krzyżu, do końca życia i po śmierci, obieca wierność i uczciwość, których nie będzie mógł odwołać. I mam się na to przygotować wyrzekając się czegoś i skupiając na tym jaka jestem świetna, bo tak strasznie dużo robię dla Jezusa?!
Po co?
Post powinien być chyba 40 dniami próby zrozumienia tego jak On mnie kocha. Próbą wbicia do pustej głowy, że to nie jest głupie gadanie tylko rzeczywistość. Studiowaniem faktów, które mogą mi to udowodnić. Poddawaniem się, bo tego nie da się ludzkim umysłem ogarnąć. Zaczynaniem jeszcze raz, od innej strony, z drobiną poczucia tej miłości więcej.
Przecież to tylko o miłość chodzi.