Trochę mam dość. Trochę jakbym mogła to rzuciłabym to wszystko i pojechała w Bieszczady (tylko z Nim, jednym księdzem i świadkami). Trzy miesiące przed ślubem zaczyna się robić naprawdę gorąco.
Zaczyna się taki czas, że każdą rozmowę zaczynamy od wyliczenia rzeczy, które trzeba zrobić. Wydaje się, że trzy miesiące temu nie musieliśmy się niczym przejmować. Musimy trochę powalczyć, żeby w tym wszystkim znaleźć czas i siłę na rozmawianie o czymkolwiek – minionym dniu, nastroju, jedzeniu, plotkach. Pociesza jedynie, że przy każdej okazji pada „cieszę się, że to już niedługo”, „nie mogę się doczekać”.
Wraz z ekscytacją małżeństwem rośnie przytłoczenie ilością spraw do załatwienia koniecznych, by mogło się odbyć wesele. Odpuściłam przynajmniej połowę pomysłów, które nijak nie wpłyną na jakość imprezy. Dodawałyby tylko irytacji na myśl o ogarnięciu kolejnych podpunktów.
Nie wiem jakbym przeżyła ten czas, gdybym była zafiksowaną panną młodą, której wesele musi być idealne, a wszyscy goście jeszcze przez pięć lat będą wspominać jak było pięknie i oryginalnie. Nie wiem jakbym przeżyła, gdybyśmy nie zaczęli spraw papierkowych w najszybszym możliwym terminie i latali teraz od USC do kancelarii.
Nie mogę się doczekać momentu, kiedy zostanę jego żoną, a on moim mężem. Mszy, na której będą wszyscy bliscy nam ludzie, modląc się za nas lub po prostu życząc wszystkiego co najlepsze. Tego jedynego razu w życiu, gdy będę udzielać sakramentu. Tego, że to będzie wielki, piękny początek najlepszej przygody życia.
I strasznie mnie nie interesują kwiatki jakie będą temu towarzyszyć. W nosie mam, że sukienka jeszcze nie zaczęła się szyć, butów nie zamówiłam i dalej nie mam pomysłu co zarzucę jeśli będzie zimno. Z dużą pewnością mogłabym wyciągnąć z szafy jakąś białą sukienkę, ewentualnie okręcić się agrowłókniną, pomaszerować w niej przed ołtarz. Nie zrobiłoby to na mnie wielkiego wrażenia.
Za to strasznie przeżywam, jeśli wiem, że ktoś z bliskich nie da rady być.
I choć jest wiele argumentów, które na Bieszczady mi nie pozwalają, to najważniejszy jest ten, że to będzie tak niesamowita radość, że chce się nią podzielić z tymi, których kocham najbardziej.
I ta myśl nie sprawia, że w podskokach się zabieram za usadzenie gości przy stołach, bo przy tej czynności na pewno będę rzewnie płakać. Ale przynajmniej zaczynam widzieć sens całego tego chaosu.