Kiedy na imprezie okazuje się, że na sali jest jakaś “głęboko” wierząca osoba ludzie zaczynają się bać. Bo zaraz będą pouczenia, że to wolno, a tego nie, że powinni ogarnąć swoje życie i oddać je Chrystusowi. To nie ja. Nie tylko na imprezach, ale tak w ogóle, w życiu. Bo nie przyszłam nikogo nawracać. Bo nie mogę nikogo nawrócić. Siebie, może. Ale tylko może.
Moje życie to dość
Nauczyłam się nie oceniać, a przynajmniej robię to z dużo większa powściągliwością. Nie znam okoliczności, wszystkich potrzebnych zmiennych. I najważniejsze – moja ocena nie jest nikomu do niczego potrzebna. Dość mam problemów ze swoim życiem i swoją wiarą, żeby wpychać się w czyjąś. Mam wielu niewierzących przyjaciół lub znajomych. Czasem o tym rozmawiamy, ale najczęściej to nie ja rozpoczynam temat. Mogę pomóc, nie chce się wtrącać.
Głosić Ewangelię
Niby to mój obowiązek jako chrześcijanki. Ale już nie wierzę w to, że jeśli powiem komuś, że Bóg go kocha, to coś to zmieni. Żeby chcieć uwierzyć trzeba zobaczyć obecność Boga. Jedyne co mogę, to żyć wierząc, pokazywać, że da się tego doświadczyć. Ale bardziej na zasadzie nie krycia się z wiarą niż afiszowania się nią.
Nikt nie jest prorokiem we własnym domu
Wiem, że jeśli kiedyś moi najbliżsi postanowią zaprzyjaźnić się z Kościołem, na pewno nie będzie w tym mojego działania. Może nawet moje dzieci nie będą wierzące dlatego, że wychowały się w katolickim domu. Nie do mnie to należy i zrozumienie tego daje dużą wolność.
Po co ten blog?
Marzyło mi się, że będą go czytać ateiści. Nie po to, żeby się nawrócili – po to, żeby spróbowali zrozumieć wierzących i popatrzyli na Kościół z ich perspektywy. To chyba dalej pozostaje w sferze marzeń.
Wbrew pozorom moja droga w chrześcijaństwie i Kościele to podróż z milionem pytań, a z każdym rokiem pojawia się ich coraz więcej. Może masz takie same. Może moje rozwiązania pomogą Ci odnaleźć własne.