Problem jest, jest straszny i trzeba coś z tym zrobić. Ale zabieramy się za to głupio, rozpętujemy gownoburze, które niczego nie wnoszą. A na realny problem trzeba odpowiedzieć konkretnymi czynami.
O kogo tu chodzi?
Jak słyszę o skrzywdzonych dzieciakach to mam totalnie gdzieś, czy zrobił to ksiądz, nauczyciel, przechodzień na ulicy. Został skrzywdzony człowiek i to o niego mamy się zatroszczyć. Gdybyśmy połowę energii poświęconej na gadanie o winowajcach przeznaczyli na te dzieci, moglibyśmy uratować im życie psychiczne, albo uczynić dramat zmagania się z tym odrobinę łatwiejszym.
Co z winnymi?
Oczywiście ukarani, z zakazem kontaktu z dziećmi kiedykolwiek. Ale jak zastanawiam się co można zrobić żeby pedofilii nie było, to naprawdę brakuje mi pomysłów. Jeśli ktoś jest w stanie dopuścić się takiej zbrodni, to musi być chory albo jakoś niedorozwinięty, conajmniej emocjonalnie. Co możemy zrobić? Mówić w szkołach chłopcom, żeby za 20 lat nie zbliżali się do 10latek? Mówić o tym w seminarium? Robić poważne testy psychologiczne przed pozwoleniem na pracę z dziećmi? Prewencyjnie kastrować? Kazać czytać Lolitę? Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek z tego poskutkowało.
Koncentracja na dzieciach
Problemem nie jest pedofila w Kościele, bo to by znaczyło, że interesuje nas wadliwe działanie instytucji/wspólnoty. Problemem jest jakiekolwiek wykorzystywanie seksualne, bo cierpią wtedy ludzie. A skoro nie jesteśmy w stanie zniknąć pedofilii ze świata, trzeba zrobić wszystko inne. Najwięcej przemocy seksualnej dzieje się w domu i najbliższym otoczeniu dziecka. I pierwsze, co ono musi zrobić, to umieć o tym komuś powiedzieć. Musi wiedzieć, że jak dzieje mu się krzywda, to ma prawo do pomocy. Rolą rodziców jest wychować dzieci tak, by nie bały się do nich z tym przyjść. Jeśli nie ma szans na pomoc w domu, musi mieć osoby poza, do których będzie mogło się z tym zwrócić – nauczycieli, psychologa, czy, uwaga, księdza.
Paradoksy, paradoksy
Najśmieszniejsze (przez rzęsiste łzy) jest to, że Kościołowi dostaje się w momencie, kiedy naprawdę mocno działa, żeby ogarnąć temat, stanąć w prawdzie, przyznać się, wyciągnąć wnioski i konsekwencje. Niestety, im więcej księży-pedofilów mamy podanych z nazwiska (znaczy z dużej litery i kropki), im częściej Kościół wychodzi z krzaków, podnosi rękę i mówi “to jeden z naszych”, tym częściej obrywa. Wiadomo, brawa za przyznanie się do winy raczej się nie należą, bo to powinno być oczywiste. Ale krzyki też nic nie wnoszą.
Ksiądz czy nie ksiądz
Nie wiem, może ja po prostu za dużo mam przyjaciół księży i to co napiszę to bzdury, ale to moje przemyślenia, więc mogę – ksiądz to zwykły facet. Jedyna różnica między nim a mną jest taka, że jak ja stanę nad chlebem i winem, wyciągnę rękę, to nic się nie stanie. Ja też w sakramentach zostałam powołania do głoszenia Chrystusa, wychowywania ludzi w wierze i inne takie. Pewnie, moja skala jest mniejsza, nie jestem na świeczniku, nie zna mnie całe miasto jako tej co jest (powinna być) przy Bogu. Dlatego właśnie mam w nosie, czy to ksiądz popełnia taką zbrodnię, świecki katecheta, czy nauczyciel polskiego, który jest zdeklarowanym ateistą. Każdy powinien ponieść karę, żadnego nie da się obronić. Bo z tej medialnej dyskusji zaczyna wynikać, że jak ktoś jest niewierzący, to jego wina jest mniejsza. Zapytajcie skrzywdzonego dziecka.
Dlatego przed rozpoczęciem następnej bardzo owocnej dyskusji dobrze by się było zastanowić, czy chodzi nam o obronę dzieciaków, czy o znalezienie kolejnego argumentu przeciw Kościołowi. Bo jeśli o to pierwsze, to zniknięcie pedofilii wśród księży będzie cudownym krokiem naprzód, ale nie rozwiąże problemu tysięcy dzieci pokrzywdzonych przez innych.