Byłam na Woodstocku trzy razy. Tak, na Woodstocku, a nie na Przystanku Jezus. Czuję się wciąż chrześcijanką i uważam, że to była dobra decyzja – dla mnie, mojej wiary i dla ludzi wokół.
Od razu uprzedzam – nie mam nic do Przystanku Jezus. Robią świetną robotę, wielu ludzi z tego korzysta i bardzo im to pomaga. Ja nie do końca go rozumiem – i nie muszę.
Czemu na Woodstock
Chciałam pojechać od kiedy pamiętam. W gimnazjum/liceum ubierałam się cały czas na czarno, chodziłam na koncerty, słuchałam muzyki ciężkiej jak czytanie Księgi Liczb. Udało się to w końcu po maturze, z paczką znajomych. Tak naprawdę pojechałam, żeby być na tym magicznym festiwalu, spełnić marzenie. Szybko okazało się, że na Woodstock nie jeździ się dla koncertów.
Kolejne dwa razy już się nie oszukiwałam – jechałam ze względu na znajomych, żeby spędzić z nimi czas. Na każdej z edycji festiwalu byłam na około 5 koncertach. I pewnie, że w takim razie moglibyśmy pojechać taką samą paczką gdziekolwiek. Ale Woodstock ma w sobie coś niesamowitego. Jest tam wyjątkowy klimat, ludzie są strasznie sympatyczni, gdzie nie pójdziesz słyszysz jakąś muzykę – zazwyczaj nawet dobrą. Nikt nie oczekuje od ciebie żebyś był jakikolwiek. Poza tym finansowo jest to bardzo fajna opcja – za pierwszy, kiedy byłam prawdopodobnie jedynym abstynentem w promieniu kilku kilometrów, wyszło mi chyba 130 zł – jedzenie i pociąg. Potem już byliśmy starzy, więc jechaliśmy samochodami.

Nie rozumiem przystanku Jezus
Na drugi Woodstock pojechałam po prawie miesiącu spędzonym na rekolekcjach. Miałam ochotę na mocną zmianę klimatu i postanowiłam się przy „Jezusach” (tak potocznie mówi się na przystanek Jezus) nawet nie pokazywać. Moi przyjaciele zadecydowali inaczej. Wiedząc o mojej „głębokiej wierze” cały czas mnie tam zaciągali – trochę dla towarzystwa, trochę nie wiem po co. No to szłam. I za każdym razem przekonywałam się, że machanie flagami i podnoszenie rąk to totalnie nie mój typ religijności. Śpiewałam sobie „oazowe” piosenki siedząc gdzieś na uboczu, jak ktoś podchodził oznajmić mi, że Bóg jest dobry potwierdzałam z uśmiechem. A potem szłam na koncerty i skakałam pod sceną, albo prowadziłam długie pijackie rozmowy o Bogu z przyjaciółmi. I wiem, że dla nich to jest dużo większy znak. Że mimo swojego bycia w Kościele i zasad, których oni często nie rozumieją, potrafię być z nimi w miejscu, które połowa Kościoła skreśliła. Dużo większy, niż gdybym chodziła po obcych ludziach mówiąc im, że Bóg ich kocha, a potem wracała do miasta i odcinała się od Woodstockowiczów. Przekonałam się po raz kolejny, że to nie słowami, ale czynami pokazuje się Boga. Często nie mówiąc o nim ani słowa.
Chrześcijanin na Woodstocku od innej strony
Najwięcej Boga doświadczyłam tam, gdy trójka obcych ludzi z Ukrainy zapytała mnie i kolegi czy mogą się za nas pomodlić. Kiedy dwóch kumpli spędziło ze mną kilka godzin z dala od wszystkiego, bo miałam niespecjalny nastrój i zero ochoty na kontakt ze światem. Jak moi znajomi chodzili do Jezusów, zagadywali ludzi, bo im zależy i na jakieś swoje pokręcone sposoby szukają Boga jak mogą. To mnie tam nawracano.
I ciągle mam tylko nadzieję, że jestem dla nich obrazem (jako takiej) normalności Kościoła i Chrześcijan. Że mogę czasem wytłumaczyć jak ludzie mówią, a jak to w Kościele/według Kościoła jest rzeczywiście. Że żeby być w Kościele nie trzeba być ideałem, spełniać wygórowanych norm, mieć spódnicę do kostek i alergię na dobrą zabawę.
Że można być w Kościele, próbować żyć z Bogiem i być normalnym człowiekiem. I pojechać na Woodstock.