Jestem do tego przyzwyczajona. Jako animatorka oazy wiedziałam, że cały czas jestem pod „obserwacją” – moich uczestników, znajomych, tych, którzy wg hierarchii byli nade mną. Oceniano mnie, milion razy, jaką jestem chrześcijanką, bo od lat jestem zdeklarowaną katoliczką, w oczach niektórych „głęboko wierzącą”. Powinnam już przywyknąć, a nieodmiennie mnie to wpieprza.
Gdzie wasze miłosierdzie?
Przecież jak jesteś chrześcijaninem to MUSISZ KOCHAĆ CAŁY ŚWIAT! Bez mrugnięcia okiem, bo tak uczył Jezus. Musisz być chodzącą perfekcją, niezdolną do moralnych wykroczeń. Zrobisz coś złego, ludzie (ateiści) się o tym dowiedzą, to zaraz usłyszysz „taki z ciebie katolik? Bo ten wasz kościół to taki właśnie jest. Tylko zakłamanie, hipokryzja. Podobno jakieś przykazanie miłości bliźniego było, słyszałeś?”.
Wystarczy, że o tym piszę, a się we mnie gotuje. Najgorsze, że przez wiele lat tak myślałam – nastoletnią oazówą będąc byłam przekonana, że musi ode mnie pachnieć perfekcją na 3 kilometry. Wszystko muszę robić świetnie, nie wolno mi się potknąć, a o zrobieniu czegoś złego, to nawet myśleć mi nie wolno. Bo jeszcze kogoś zgorszę. Potem przyszły studia i załamanie, bo okazało się, że świat nie jest czarno-biały, a ja już nie mam siły udawać idealności. Po pewnym (zbyt długim) czasie przyszło olśnienie – nie muszę.
Nie jestem święta
To, że deklaruję chrześcijaństwo nie znaczy, że wszystkie nauki Jezusa opanowałam do perfekcji i wypełnianie ich idzie mi bez trudności. Moja deklaracja chrześcijaństwa znaczy, że według mnie nauki Jezusa to najmądrzejsza rzecz na świecie i staram się nimi żyć, ale że jestem małą egoistką to czasem idzie mi do dupy. Moja deklaracja chrześcijaństwa znaczy, że wiem, że bez Bożej pomocy, sakramentów, Kościoła sobie sama nie poradzę. To że jestem chrześcijanką znaczy, że mam ideał, do którego dążę – nie znaczy, że już go osiągnęłam.
Są ludzie, których nie lubię i chętnie podłożyłabym im nogę. Często nie umiem kochać najbliższych, o obcych nie wspominając. Pewnie nie raz kogoś zgorszyłam tym co robiłam albo mówiłam. Są ludzie, których zraniłam. I nie napiszę „to nic, Bóg i tak mnie kocha”. To ważne i trudne rzeczy, których mam świadomość, z którymi walczę, które próbuję zmienić. Ale tak, Bóg mnie kocha mimo tego i mogę być chrześcijanką mimo, że czasem nienawidzę ludzi.
Dla wszystkich starczy miejsca
Nie wiem jak to napisać, żeby nie sprzedać herezji i pożywki dla tych, którzy chcą się utwierdzić w dziwnych przekonaniach. Wdech, wydech, spróbujmy.
Kościół jest oceniany przez pryzmat należących do niego ludzi – przede wszystkim hierarchów, kapłanów, wierzących osób publicznych/osób publicznie deklarujących swoją wiarę. I tak jak w społeczeństwie, są wśród tych ludzi różne osoby – takie o krok od świętości, takie na skraju przyzwoitości. I patrząc po ludzku, dla dobra PRu, Kościół powinien pozbyć się tych, którzy sprawiają problemy, nie dorastają do standardów, czasem palną coś takiego, że wyć się chce, albo nawet zrobili coś złego.
A na to przychodzi Jezus i mówi „Kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień” (zaraz potem dorzuca “idź i nie grzesz więcej”, ale dziś nie o tym). Mamy miłować wszystkich, robić dobro gdzie się da, zapominać o sobie i służyć innym. Mamy nawet upominać, ale nie wolno nam oceniać. Kiedy Kościół zacznie wyrzucać „niewygodnych” może i wygra marketingowo, ale przegra życie ludzi. Nauki Jezusa to najpiękniejsze, najtrudniejsze i najmniej logiczne co na świecie zostało wypowiedziane – patrząc z perspektywy tego świata.
Dlatego jak następny ksiądz dowali czymś takim, że nie wiem gdzie się schować, próbuję go nie osądzać i nie myśleć, jaka fala hejtu przez jego jedno zdanie znowu wyleje się na Kościół. Myślę sobie, że dobrze, że trafił do seminarium, bo jak zaraz obok Boga się nie ogarnie, to gdzie indziej nie ma szans.