(nie)katolicki głos w Twoim Internecie

Nie umiem być na diecie

dieta

Chleba praktycznie nie jem – już od dawna. Gotuje w domu. Ziemniaki jem tylko u rodziców – bardziej z lenistwa niż ze względów kalorycznych. Raz w tygodniu wpadnie jakiś syf w stylu pizzy czy burgera, ale poza tym wszystko raczej ładnie i zdrowo, bez większych problemów.

Do momentu aż nie przyjdzie ten dzień. Najgorszy. I nie chodzi tu o stanięcie na wadze czy sprawdzenie wymiarów, choć one też są trudne. Ale nie, jest jeden gorszy.

Poniedziałek. Ten właśnie poniedziałek od którego zaczyna się dieta.

Najbrzydsze słowo świata

Miałam różne zrywy. Albo wspierałam mamę, albo umawiałam się z przyjaciółkami, albo też, najgorzej, chciałam schudnąć do ślubu. I wszystko było dobrze do tego pierwszego dnia – nie jadłam chleba i żyłam z tym bez większych problemów, na kolację robiłam sałatkę, bo lubię, jadłam 3 posiłki i i nie byłam głodna ani raz w ciągu dnia.

A od tego jednego słówka zmienia się wszystko. Z nadzwyczajną precyzją lokalizuje wszystkie piękne, pszenne bułeczki, a ich zapach jestem w stanie poczuć nawet z kilku kilometrów. Nie mogę przejść obok obojętnie, wołają mnie, chcą żebym je zjadła, marzą o tym. I ja też. Więc stoję przed nimi, patrzę, ślinka mi cieknie, kapie już na podłogę. Wyciągam rękę, łapię woreczek, a w głowie cały czas tylko „dieta, dieta, jesteś na diecie, nie możesz”. I wali mi się świat, i nie mogę, ale nie mogę się też powstrzymać. Więc zjadam ją, delektuje się i z brzuchem pełnym pszenicy, a głową pełną wyrzutów sumienia, obiecuję sobie, że to było ostatnie potknięcie i jutro już nic mnie nie skusi.

Ale jutro będzie to samo, z tą samą pszenną bułką. Mimo że przez ostatnie miesiące jadłam taką 2 razy w miesiącu i nie miałam z tym problemu.

Wszystko jest  w głowie

To „nie możesz”, to właśnie ono. Nienawidzę czegoś nie móc. Jestem przekorna do granic wytrzymałości i jako grzeczne dziecko i pociecha rodziców uwielbiam łamać zasady – nawet te narzucone przez siebie samą. No bo jak to – mnie czegoś nie wolno? Mnie? Syndrom Ewy (zakazany owoc i te sprawy) działa u mnie zdecydowanie lepiej niż samodyscyplina.

I jak odżywiam się zdrowo, bez narzucania sobie konkretnych reguł (bez cukru, glutenu, tłuszczu, sensu) to jest git. Może nie chudnę 5 kilogramów na tydzień, ale jest dobrze. A jak się zacznie brrrr… dieta… to mój mózg jest w stanie myśleć tylko o tych wszystkich rzeczach do których nie mam dostępu, których nie powinnam.

Kobieta i dieta

Bo jeśli muszę być na diecie, a skoro na niej jestem, to chyba muszę, to znaczy, że jestem za gruba, że muszę schudnąć. A jeśli tak jest, to słabo – nagle nie czuję się wystarczająco dobra, piękna, uduchowiona, samozrealizowana i zaakceptowana. Przez użycie jednego, durnego słowa. Jestem nijaka, beznadziejna. A jeśli tak, to nic już mnie nie uratuje. A skoro jestem na samym dnie, to dodatkowe kilogramy też niczego nie zepsują.

Kobiecy mózg jest urządzeniem fascynującym – nie polecam.

Apeluję więc – nie przechodźmy na dietę! Nie wyznaczajmy sobie ilości kilogramów czy centymetrów do stracenia. Kochajmy swoje ciała i dawajmy im to, co najlepsze – nawet jeśli to będzie pizza raz w tygodniu. Jedzmy brokuły nie dlatego, że są zdrowsze od ziemniaków, tylko dlatego, że są takimi małymi drzewkami – czy można być fajniejszym warzywem niż małym drzewkiem?

Kobieta szczęśliwa to kobieta wolna – od samobiczowania, pogardy i rozczarowania sobą.

Tylko rozsądek nas uratuje.